Strona:Na Sobór Watykański.djvu/119

Ta strona została przepisana.

miły). Czemże byłoby całe dzieło kultu, gdyby mu język polski podobnego (zrozumiałego) dodał majestatu! Kiedy się widzi w dniach Wielkiego Tygodnia, jak najpiękniejsze pieśni i zawodzenia chóru diakonów rozbijają się o łuki kościelne i padają jak martwe, niepojęte, niezrozumiałe przez ogół — to wkońcu ten błąd obcości językowej wyrasta w oczach naszych na grzech (ciężki!) przeciw religijnej duszy narodowej. Jej boski dar mowy przyrodzonej domaga się własnego prawa czci. A prawo to wyróść może i spełnionem być może tylko tam, u samego ołtarza, gdzie się podnoszą słowa tajemnic pomiędzy bóstwem a duszą. Podobne poczucie nonsensu odnosimy np. przy łacińskich egzekwjach, które przyszły zastąpić dawne, rzewne, słowiańskie obrzędy pogrzebowe. Jesteśmy naprawdę najbardziej pokrzywdzonym na wierze swojej narodem.
Nasz związek z Kościołem łacińskim okupiliśmy drogo. Jemu zawdzięczamy zatrzymanie rozwoju naszego piśmiennictwa aż do wieku XVI, jemu również łacinę siedmnastowiecza. Gdy Ruś posiada już w wieku X swoich narodowych kronikarzy (z których korzysta Nestor), gdy jej język pogłębia się i wykrysztala w pieśni modlitewnej, u nas język ten, który wszędzie indziej szkołę swoją znajduje w kulcie, cofa się przed obcym językiem, który go wyręcza, milczy w kronikach, jest u siebie samego uważany za intruza. Tak to łacina, wtargnąwszy do świątyni narodowej, zubożyła tu treść i formę