Strona:Na Sobór Watykański.djvu/139

Ta strona została przepisana.

poczwarę rozpaczy, jak piekło czarnej, jak piekło palącej i jak otchłań strasznej. I mściwa ręka dziejów pisze nad głowami pokoleń, państw i narodów, błyskawicowemi zygzaki: „Mane, Thekel, Phares!“
A Chrystus, odchodząc, tak serdecznie prosił, żeby uczniowie Jego miłowali braci... Żeby w osobie nędzarzy widzieli Jego Samego, uczcili Jego ubóstwo i rany w ich ranach i ubóstwie... A któż bardziej powinien był przejąć się słowami Pana, jak nie uczniowie? Jak nie wodzowie wiernego ludu?
Hierarchja, idąca od Apostołów, zapomniała słów pieśni bożej. Tej pieśni, co się zbudziła nad jeziorem Genezaret, jako cudne tętno Serca Jezusowego: „Żal mi tego ludu... Wy dajcie im jeść...“
W ciągu dziejów Kościoła wygłoszono mirjady kazań na temat cudownego rozmnożenia chleba na puszczy przez Chrystusa. Nie był-że to wyraźny znak przezeń dany, by w zaradzeniu niedoli iść i szukać najlepszych ludzkich sposobów aż do granic możliwości, aż do granic cudu? A co uczyniła hierarchja? Następcy Apostołów — z ich władzą i wpływem? Prawie że palcem nie tknięto tej sprawy z wyżyn konsystorzów, kongregacyj apostolskich — z ramienia potężnej i zorganizowanej i organizacją silnej hierarchji. Jeżeli się kto zrywał do czynu, to jednostki wśród hierarchji, głębiej pojmujące Chrystusa i Jego niedolę w niedoli nędzarzy.