Strona:Na Sobór Watykański.djvu/148

Ta strona została przepisana.

tonim, składali wierni jałmużny na chleb dla ubogich, do drugiej — nie wiem na co...
Wzrokiem przeszedłem na zakrystję. Zaintrygował mię ruch przy niej ustawiczny. Otwierały się drzwi i zamykały bez przerwy. Ludzie wchodzili i wychodzili tłumnie, szeregami. Zaciekawiony poszedłem ku wielkiemu ołtarzowi i stamtąd z falą ludzką dostałem się do zakrystji.
Nie umiem powiedzieć, jaki cel przyświecał twórcom zakrystyj, gdy je budowali. Czy to miał być pokój dla przechowywania szat kościelnych w świeżości i pięknie, czy też rodzaj salonu — poczekalni dla księdza i służących przed rozpoczęciem nabożeństw, czy może komnata modlitewna? Raz jeszcze — nie wiem. Ale stwierdzić muszę fakt, że zakrystja, do której wszedłem w owe zaduszki, nietylko nie należała do żadnej z wymienionych kategoryj, ale wogóle nie powinna była zaliczać się do pomieszczeń, przeznaczonych dla ludzi. Była to poprostu zgniła od wilgoci, brudna, odrapana, omal że nie cuchnąca spelunka, do której na zachodzie nikt szanujący się nie wprowadziłby bydlęcia... Tu się jednak niekiedy odbywały poświęcenia i modły — nad ludźmi i dla ludzi. A w chwili, gdy wszedłem, tutaj przed stolikiem, wziętym najwidoczniej z piękniejszego o wiele mieszkania, siedział na środku ksiądz w komży, z piórem w ręku, papierem szeroko rozłożonym przed sobą i zapisywał, przyjmował interesantów.