dnem Ciałem mistycznem Chrystusa, a Chrystus sam chciał w nich widzieć jedną owczarnię ludów pod jednym pasterzem.
To wielkość Kościoła zasadnicza: jednolitość hierarchicznego rządu z najwyższym wykładnikiem swym — w papiestwie. I zdawałoby się, że już nic nie braknie, ani braknąć nie może tak pojętej świetnie i tak doskonale zorganizowanej społeczności wiernych, że wznosi się ona nad narodami, jak owa „góra domu bożego“ w widzeniu proroka. Porywa źrenice i serca, a wszystkie narody z okrzykiem Izajaszowym na ustach pospieszą wnijść w jej podwoje: „Venite, ascendamus in montem Sion!“
Tymczasem raz po raz dzieje się wręcz przeciwnie.
Zamiast rzesz, któreby się garnęły do Kościoła na wyścigi, jak po wielkie, wspaniałe dobro swych dusz; zamiast zastępów, któreby doń szły, jak do drugiego Chrystusa, idącego przez dzieje, którego cień wielki a błogosławiony pada na oceany i lądy — i krzepi i leczy i koi — coraz widoczniej za dni naszych i coraz szerzej odstręczają się serca ludzkie od Kościoła.
Nie mam tu wcale na myśli ludzi, znanych w społeczeństwie pod nazwą ateuszów, nie wierzących w Boga. Rzecz bowiem jasna, że człowiek, dla którego Bóg, choćby tylko myślowo, nie istnieje, nie może się konsekwentnie
Strona:Na Sobór Watykański.djvu/16
Ta strona została przepisana.