Strona:Na Sobór Watykański.djvu/185

Ta strona została przepisana.

„Święty Boże, Święty Nieśmiertelny...“ Coraz są bliżsi sobie... Jej się przykrzy, gdy go nie może zobaczyć, choćby tylko w Kościele, gdy jej podaje Chrystusa w Komunji, jemu ciążą puste ściany wikarjatu, czy probostwa, wśród których nie dźwięczy jej melodyjny głos, nie daje się słyszeć miękki szelest jej sukni.
Załatwiając sprawy małżeńskie, wynikające w parafji, obserwując otoczenie, które się kocha, zaręcza i żeni, spostrzega sam, a może ktoś go uprzedza dyskretnie, że jest zakochany. W pierwszej chwili jest zdziwiony, nawet oszołomiony. On — zakochany? Przecież niepodobieństwo! On — apostoł, on — dziewica, on — pełen ideałów najwznioślejszej czystości — on miałby być jak każdy przeciętny płaz ziemski — jak każdy z ludzi, zakochanym? Przecież on jest nad-człowiekiem, pół-bogiem, kapłanem!
Ale serce, jak złoty, ukochany młot bije mu w piersi radośnie, ilekroć jej sylwetka przesunie się w pobliżu. Ucho chwyta chciwie każdy dźwięk jej słowa, oko najmniejszy jej giest, ruch, znak. O co ona go poprosi — nie umie odmówić.
Drażnią go i oburzają ludzkie pokątne plotki o nich dwojgu. Tak być nie powinno. Ludzie winni to zrozumieć, że może istnieć wzajemna miłość dwojga serc, które bynajmniej nie myślą schodzić na drogi ciała, drogi grzechu...
Ale nikt tego nie chce zrozumieć. Przedewszystkiem zaś nie chce tego zrozumieć prawo