z tak idjotycznem umotywowaniem swego kroku, że aż — załamanie rąk!
Naszem zdaniem tak być nie powinno. Było świętym i ścisłym obowiązkiem sumienia tych księży-mężów stanąć w obronie czci swoich żon i dzieci i wywalczyć im wobec opinji katolickiej uznanie prawne ich stanowiska. Powinni byli podnieść poważny i rozumny głos w obronie ich czci niewieściej i dać im w społeczeństwie i prawie kościelnem stanowisko takie, jakie się należy wszystkim uczciwym kobietom, matkom i żonom. Wywalczyć im dostęp do ołtarzy!
Ależ to niepodobieństwo! — zakrzykną zeloci. Ksiądz nie może mieć żony!
Bardzo proszę, dlaczego? Czy on sam jest takim niezdarą, że nie potrafi utrzymać rodziny? W takim razie, jak mu można powierzać parafję? Albo czy może kobieta katoliczka tak nisko religijnie upadła, że nie potrafiłaby zbliżyć się do ołtarza, jak przysłowiowy djabeł do kociołka z wodą święconą? Chyba przeciwnie. Kobiety zawsze świeciły i świecą przykładem religijności mężczyznom. I jeśli „bezbożnego“, „zdeprawowanego“ mężczyzny nie odpędza się raz na zawsze od ołtarza, to jakiem prawem usuwa się z pod jego opiekuńczych cieni religijniejszą kobietę? Ona biedaczka nieraz we łzach i krwawym trudzie musi zagubić swe szczęście wiary, otrzymując za towarzysza człowieka-niedowiarka. W bólach duszy długotrwałych musi targać swe religijne siły.
Strona:Na Sobór Watykański.djvu/195
Ta strona została przepisana.