ją się do naprawy stosunków i jak zwykle ludzie w gorączce więcej napsują, niż naprawią. Wiele zburzą, bo to łatwo, ale mało, albo nic nie postawią, bo nie każdy potrafi być dobrym architektem. Zapominają o tej wielkiej prawdzie życiowej, że jeden człowiek, choćby się genjuszem urodził, nie potrafi w kilku latach stworzyć równoważnika na miejsce tego, co zburzył, a co z wysiłkiem pokoleń budowały wieki. Rozbijali się i rozbijają po dziś dzień o ten szkopuł wszyscy radykalni reformatorzy, zrywający na całej linji z przeszłością, przekonani w swej butnej dziecinnadzie, że rozum i prawda i poczucie sprawiedliwości dopiero z nimi przyszły na świat.
„Każde ustanowienie odmiennej sekty było usiłowaniem zbliżyć się do Boga i do prawdziwego światła“ — pisze jedna z publikacyj badaczy Pisma św. Jeśli tak jest w rzeczywistości, wówczas zjawienie się herezji w społeczeństwie wiernych wskazywałoby na dwie rzeczy. Najpierw byłoby znakiem, że kwestjami religijnemi żywiej poczynają się interesować umysły i serca, że szukają światła i Boga, choćby na drogach błędu i zagmatwania. Powtóre mówiłoby wyraźnie, zwłaszcza przy większej ilości herezyj, że jakieś braki zakradły się do ciała Kościoła, do tej organizacji religijnej par excellence, w pełni słowa, że jakiś ból tam mocniej dolega i boli i że trzeba co żywo obmyślać stosowne do ran lekarstwa. Herezje i herezjarchowie mają jeszcze jedną
Strona:Na Sobór Watykański.djvu/20
Ta strona została przepisana.