Strona:Na Sobór Watykański.djvu/32

Ta strona została przepisana.

chińskim od krytyki postronnej. Ze zdaniem inowierców, z opinją tak zwanych „heretyków“ Kościół się już zdawien dawna wcale nie liczy. Nie troszczy się wogóle o to, by ich sądy spokojnie i przychylnie rozpatrzyć i dużo nieraz im przyznać racji, choćby się przytem sama kurja i hierarchja i nawet papież musieli w piersi uderzyć: mea culpa. Tak się nigdy nie czyni, Rzym — zawsze nie winien. Zawsze dwór papieski, stojący u steru, wychodzi z afery w aureoli: il santo! Przypomina się gminne powiedzenie żołnierskie: „Pan kapitan zawsze ma rację, bo jest pan kapitan“.
A jakie stąd rezultaty? Skutków stąd wynikających nie można nie widzieć. Najpierw w praktycznym zakresie życiowym Rzym z żaciętością żyda „hassydy“ odseparowuje się od inowierców i heretyków — nietylko na terenie religijnym, bo to możnaby darować: masz swoje zdanie, my mamy swoje. Czytając normę postępowania katolików na całej kuli ziemskiej, kanony nowego prawa kościelnego, zwłaszcza jego piątą księgę, gdzie o tem szczególnie jest mowa, czytelnik uważny odbiera wrażenie, że czyta wyjątki przedrukowane żywcem — z Talmudu! Ten sam duch, co tam, wieje poprzez stronice księgi „prawa miłości“ pod adresem inowierców. Aż dziw, że nie użyto jeszcze dla nich nazw zapożyczonych z Talmudu: nuchr, goj, akum... W XX wieku po Chrystusie jest się wprost oszołomionym! Jakby dusze tych ludzi były niczem innem, tylko kompletnym stekiem