Strona:Na Sobór Watykański.djvu/37

Ta strona została przepisana.

także się nie wyzbył. Tymczasem! Czyż nie dróg separatyzmu i ciasnoty trzymają się studja Kościoła? Jego uczeni, adepci jego wiedzy, często nie mają „zielonego pojęcia“ o najelementarniejszych zagadnieniach nauk współczesnych.
To też stanowisko takie pysznej nieomylności we wszystkiem, (chociaż omylność przez wszystkie diury wyłazi!) odstręcza od Kościoła urzędowego, nauczającego, ludzi o głębszej kulturze umysłowej, o rzetelnej duszy. Widzą oni wprawdzie po głębszem zbadaniu rzeczy, że katolicyzm ma w swem ręku skarby bezcenne — ale cóż! Jak się tu zbliżyć do tej śmiesznej kliki pyszałków „Dei et apostolicae sedis gratia“? Jak się od niej zwłaszcza uzależnić w sumieniu?! To też umierają opuszczeni na swoich worach złota, jak parwenjusze, jak skąpcy — samotni, lub conajwyżej skupia się koło ich ołtarzy — miernota!
Wskutek takiego stanowiska następnie Rzym odcina sobie, t. j. hierarchji i wiernym korzystanie z nader wielkiego zwierciadła, w którem mógłby się przejrzeć dokładnie, czy dotąd „stał się wszystkiem dla wszystkich“? Czy tem, co robił i robi, pozyskuje, pozyskać może wszystkich? Bo nader często zdarzyć się może, że mieć będzie najlepszą „dobrą wolę“, ale wykonanie nie dopisze. Zamiast realnej korzyści uszlachetnienia świata, dźwignięcia go na górne poziomy Bóstwa, wypadnie w rezultacie — niedźwiedzia przysługa. On sam tego nie