Strona:Na Sobór Watykański.djvu/51

Ta strona została przepisana.

zolniej języka krajowców, dla tych, którzy piszą pierwsze słowniki i zapoczątkowują literaturę wśród dzikich. Pod tym względem prawie na całej linji zrozumiał Kościół lekcję „języków“, daną sobie przez Ducha Bożego w dzień Świąt Zielonych. Ale czy zrozumiał lekcję „ognia“ i szum gwałtownej, wstrząsającej Wieczernik „wichury?“ Czy pojął lekcję najodpowiedniejszych metod, zastosowanych do każdego kraju, każdego stanu, każdego wieku, każdego człowieka? Tu, zaiste, szerokie triumfy święci strupieszałość, posługiwanie się niewłaściwymi sposobami w ewangelizacji.
Strupieszałość form i metod myślenia! Ileżby się dało na ten temat powiedzieć! Zwłaszcza uwzględniając tę najprostszą zasadę, że do dziecka nie można przemawiać językiem dzieł Arystotelesa, bo nie zrozumie, a nie można profesora uniwersytetu chcieć uczyć, stosując maniery i sposób wysłowienia lokajów! Szkoda wysiłków daremnych! Nieokrzesaną głowę i słowo rychło się wyprosi z kulturalnego grona. I na nic się nie zdadzą biadania i żale, wypowiadane pod adresem społeczeństwa: „My przecież im słowo Boże niesiemy!“ Ale w jakiej formie? Nie wolno bezcennej, zamorskiej potrawy podawać na niemytym i ordynarnym półmisku! Nie można w zabłoconych chłopskich butach wejść do wykwintnego salonu! — Kiedy słowem czy piórem zamierza Kościół w osobie swych przedstawicieli wejść do salonu współczesnych dusz, kiedy słowem czy piórem niesie na ich stoły po-