stać przykutym do organizmu państwa, urodzonego na piaskach Brandeburgii, wypasionego na odwiecznej Słowian ziemi, a aspirującego nie od wczoraj do pochwycenia w chciwe swoich kierowników ręce, władzy nad całym nieledwie światem. Dziwnie smutno i posępnie było, kiedym przez otarte z rosy niebieskiej szkła okien, posyłał wzrok mój tej ziemi, ponad którą jak okiem sięgałem, rozciągało się rozpłakane niebo, jak gdyby nad grzechami tych, którzy mogąc tu być panami, dziś niby złoczyńcy, wyrzucani są precz brutalną ręką, aby obecnością swoją, nie przypominali przypadkiem ludowi temu, że jest krwią z krwi i kością z kości ludu, skazanego na śmierć i zagładę przez tych, którzy konwulsyjnie tę ziemię ująwszy w śmiertelne dla niej uściski, nie mogą się doczekać tej radosnej dla nich chwili, kiedy z piersi ostatniego z jej dzieci, wyleci ostatnie tchnienie.
W wagonie trzeciej klassy w którym się znajdowałem, jechał jakiś młody jegomość, obok otuleni w mięsiste szale siedzieli dwaj średniego wieku panowie, do uszów moich dolatywały zewsząd gardłowe dźwięki niemieckiej mowy.
— Gdzie będzie rewizya paszportów? — zaczął po niemiecku pierwszy pasażer młody.
— Paszporty, potrzebne są tylko w Rosyi, odparł półgębkiem w tymże języku zapytany drugi towarzysz mojej podróży.
Strona:Na Szląsku polskim.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.