Strona:Na Szląsku polskim.djvu/050

Ta strona została skorygowana.

zadawali jedni drugim pytania, zkąd tu przybyłem, z Krakowa czy z Warszawy, wszystkich uderzyło niepoślednio, że ubrany w tużurek, i wyglądając z pozoru na »pana«, nie poszedłem do kościoła na prawdziwie »fein« nabożeństwo niemieckie, ale że razem z niemi, chciałem pomodlić się do Pana Zastępów, jak zwykły prostak: »po polsku«. A cóż dopiero gdy otworzyłem usta, i czystą polszczyzną zapytałem się ich, z których wsi pochodzą, cóż, gdy zacząłem im rozpowiadać, że przybywam z Warszawy, gdzie w kościołach odbywają się tylko polskie nabożeństwa, gdzie nawet Niemcy nie wstydzą się głośno po polsku mówić? Wtedy utworzyło się przy mnie wielkie koło z głów ludzkich, ubranych w różnokolorowe chustki i czapki, wszyscy nachylili ku mnie twarze, jak gdyby nie chcąc uronić nic z tego co mówię, mowa bowiem moja dziwnie im trafiała do serca, brzmiała bo czyściej od tej, jaką się oni sami porozumiewają między sobą, ba nawet od tej, jaką słowo Boże głosi im ksiądz fararz w kościele. Ten podziw prostego ludu, na widok »pana« nie wstydzącego się głośno mówić po polsku, nie zadziwi nikogo, komu nie obce są stosunki ludności polskiej w państwie »prawa i dobrych obyczajów«. Toć w szkołach Szląska Górnego, gdzie szlachty wcale, a intelligencyi polskiej niewiele się znajduje, gdzie księża nawet, acz nie Niemcy z pochodzenia, porozumiewają się z sobą po niemiecku, jak gdyby