Strona:Na Szląsku polskim.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

u stóp wieży starego ratusza, pamiętającego nie takie jak dziś czasy!...

XVII.

— Chcesz pan widzieć tutejszy sąd, — mówił do mnie łamaną polszczyzną pewien Niemiec, z którym się zaznajomiłem, jadąc z Leśnicy do Opola.
— I owszem, — odpowiedziałem. — Jako prawnika, interesować mnie on będzie bardzo.
Poszedłem.
Na końcu miasta, na obszernym placu, wznosi się z czerwonej cegły piękny budynek. Przed nim kupki ludu, rozmawiającego z sobą po polsku, dalej pole ćwiczeń dla wojska, po którem na komendę poruszają się parami biedni oderwani od roli Szlązacy, wprawiając się w manewrowanie bronią, dla zagrabienia w przyszłości jakiej znowu prowincyi potrzebnej w celu zaokrąglenia dzierżaw państwa, którego żołądek tyle już połknął, a głodnym przecież pomimo to być nie przestaje, a jeszcze dalej, łany przyprószonej śniegiem ziemi, tej błogosławionej polskiej ziemi, która dotąd zniem, czyć się nie dała. Każdy ze stojących przed sądem, trzyma w ręku jakiś zapisany po niemiecku papier.
— Co to jest? — zapytałem, zwracając się do jednego z młodych parobków.