— To jest wezwanie na sprawę do sądu,— brzmiała odpowiedź.
— A rozumiecie wy dobrze co tam stoi?
— Gdzietam, ale we wsi zawsze ktoś taki się znajdzie, co rozumie niemieckie pisanie.
Ktoś taki! Więc warto to, pomyślałem, wyrzucać miliony na szkoły niemieckie, gwałcić naturalne prawa ludności do pobierania nauki w ojczystym języku, zohydzać cywilizacyę narodu, posługującego się dla osiągnięcia politycznych celów, niegodnemi środkami, aby wyuczone w szkole niemieckiej polskie dziecko, powróciwszy do domu, zapomniało doszczętnie języka, który mu młotkiem w głowę wbijano, i aby potem zaledwie ktoś taki znalazł się w całej wsi, który rozumie język propagowany przez tyle lat w szkole przemocą.
W sali sądowej, dokąd po uczynieniu tej refleksyi się udałem, rozpatrywane były sprawy obelgowe.
Na wzniesieniu, w głębi, stał stół przykryty zielonem suknem, na nim Chrystus odwrócony twarzą do ludu, i tomy książek bezładnie porzucone, a za nim trzy krzesła, na których trzy czarne, w togach i biretach postacie. To sędziowie. Z boku przy małym stoliczku, pisarz, dalej paru adwokatów, bez żadnych oznak swego urzędu, a na ławkach ciemne sukmany i jasne kaftany i spódnice ludu. Między pierwszymi i drugim, ró-
Strona:Na Szląsku polskim.djvu/108
Ta strona została skorygowana.