Da quella bocca dorde usciano i fiori, Ora n'escono i vermi... oh! che pietade!...[1] |
Było lato — parne, upalne — pora, gdy miasto się wyludnia, po ulicach wzbijają tumany kurzu, błąkają zapomniani samotnicy.
Zalecono mi kąpiele słoneczne i wyjazd na wieś, gdzie mógłbym swobodnie przeprowadzić kuracyę. Niestety obowiązki, zajęcia, nie pozwalały opuszczać miasta. Musiałem więc dla uniknięcia ciekawości i natręctwa ludzi poszukać odpowiedniego miejsca w okolicach podmiejskich.
Po bezskutecznych wędrówkach znalazłem wreszcie nader dogodne, ustronne, o jakie cztery kilometry od centrum ruchu. Właściwie odkryłem je całkiem przypadkowo, zapędziwszy się w swych poszukiwaniach w nieznane mi dotychczas strony. Leżało za małym laskiem, ogrodzone od gościńca głębokimi jarami, zasłonięte przed okiem przechodnia łańcuchem pagórków.
Była przestronna łąka, zarosła jedwabistą trawą, pełna woni roślin pastewnych i ziół. W pośrodku stał samotnie wysoki mur z czerwonej cegły, tworząc
- ↑ W ustach, co niegdyś tchnęły wonią kwiatów,
Robak się lęgnie — bolesny widoku!...
Piosenka neapolitańska.