lone świece, wkoło obsiadły je grube, łzawe grzyby, stężałe w białe stygmaty bólu: płacz gromnic.
Przeszedłem kolejno wszystkie pokoje. Wnętrze robiło wrażenie w pełnym toku przeciętego życia, momentalnego zastanowienia się: jak w baśni o śpiącej królewnie — brakowało, zda się, tylko pocałunku młodego królewicza, by znowu w ruch wprawić zazaklęty snem pałac. Nawet czas stanął: zegary zdawna snać nie nakręcane, milczały głucho.
Spojrzałem na swój: wskazywał jedenastą rano. Znużony, wróciłem do sypialni. Nie wiem, czemu tu właśnie zapragnąłem odpocząć. Zapewne dlatego, że tu jeszcze najwięcej zastałem śladów przerwanego życia.
Usiadłem w fotelu, machinalnie biorąc do ręki jasną, kobiecą narzutkę, którą tam ktoś porzucił. Na posadzce, kilka kroków odemnie leżała chusteczka z koronek, podniosłem ją: doszła mnie delikatna woń perfumy. Może tej z flakonu na kominku? Podszedłem — był rzeczywiście napełniony do połowy jakimś płynem. Wylałem parę kropel na dłoń i syknąłem, jak poparzony. Czyżby trucizna? Wróciłem na fotel, nie wypuszczając z ręki narzutki. Byłem senny, oszołomiony atmosferą domu, działała narkotycznie jak napój z dawnych, baśniowych czasów. Oparłem głowę o poręcz fotelu i zadrzemałem...
Owładnęło mną uczucie zadomowienia się, wejścia w duszę mieszkania. Każdy przedmiot prawie szeptał mi tajne swe dzieje, zwierzał historyę miejsca. Przed oczyma memi zaczęła się rozgrywać jakaś mimiczna fecya bez słów, bez dźwięków.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.