nie ulegałem nigdy suggestyi. Pod tym względem stał ze mną na wprost przeciwnym biegunie mój przyjaciel K., którego wówczas uważałem za człowieka niezwykle przesądnego. Jego dziwaczne, niekiedy obłąkane poglądy i teorye wzbudzały we mnie stale gwałtowną opozycyę, a stąd ustawiczne spory, kończące się nieraz zerwaniem na czas dłuższy naszych wzajemnych stosunków. — A jednak zdaje mi się — nie ze wszystkiem się mylił. Przynajmniej jedno z jego zapatrywań na mnie się fatalnie spełniło. Może dlatego właśnie, że przeciw niemu najzawzięciej występowałem, jakgdyby przeczuwając, że mu posłużę za formę objawienia się.
K. utrzymywał, że w pewnych miejscach muszą się odbyć pewne rzeczy; innemi słowy, że są pewne miejsca, których charakter, natura, dusza oczekuje spełnienia się wypadków, zdarzeń z niemi związanych. Nazywał to „stylową konsekwencyą”, chociaż czułem w tem wszystkiem pierwiastek panteistyczny. Cokolwiekbądź jeszcze pod tem rozumiał, nie zgadzałem się z zapatrywaniem podobnego rodzaju, unikając wszelkiego choćby cienia tajemniczości.
Myśl ta przecież nie dawała mi spokoju, a chęć wykazania jej bezpodstawności nęciła nawet po rozstaniu z K., z którym się już więcej nie spotkałem w życiu. Niedługo potem miałem zaspokoić moją ciekawość. — Stało się... i wyszedłem stamtąd w mym trzydziestym roku życia osiwiały, jak starzec i złamany na zawsze. Włosy mi się jeżą na wspomnienie tej chwili strasznej, niezapomnianej, co zdruzgotała mnie doszczętnie.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.