Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

Czy Wrzecki miał słuszność? — Może i jedno i drugie. Dylemat bez wyjścia.

W gleczerach bytu nieci słońce skrwawe ognie,
Iglice szczytów dyszą krwią...
Gleczery bytu kwefy mgieł stuliły.
Na cyplach ćmi się noc...
Czy prawdą mgły, czy krew?
I z słońca mgły się rodzą...
...................

Wrzecki już od godziny przecinał przecznice, krążył po najludniejszych placach, chodnikach, wystawał przed sklepami, czepiając się szklanym wzrokiem krzykliwych barw i kształtów...
Dzień był jesienny, przeniknięty srzeżogą dymów, wilgocią dżdżu. Z rozchwiei mgieł wysnuwały się jakieś twarze widmowe, maski zagadek, zacięte usta symbolów. Zdawało mu się, że każda z nich patrzy weń ze szczególnym wyrazem, jakby porozumiewawczo, z sennie-nudnym grymasem, poza którym kryła się świadomość prawdy wspólnej, tak dobrze obojgu im znanej, że się nawet niema co silić na jej podkreślanie.
Znużyły go twarze: przeszedł na odludną ulicę.
Była wypełniona po brzegi mlecznemi złożami oparów. Szedł ostrożnie, by nie natknąć na latarnię. Po pewnym czasie uczuł na plecach czyjąś rękę:
— Servus Władek!
— A! to ty!... Nie poznałem — ale bo mgła zakuta!
Wrzecki serdecznie ściskał podaną mu dłoń.