Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

Obok mignęło w przechodzie jak przez sen dwóch mężczyzn o czemś żywo rozprawiających. Doleciał go urywek dyalogu.
— Ależ na miłość boską nie wiadomy panu powód szalonego?
— Owszem, mówią, że pojedynek amerykański! Wyciągnął podobno czarną...
Resztę zgłuszył turkot przejeżdżającego wozu, wchłonęła mgła.
— Przecież to skończony idyotyzm zdawać się na takie rozstrzygnięcie sprawy — pomyślał.
Uczuł się bardzo znużonym: nerwowy ból głowy dokuczał mu nieznośnie. Usiadł na ławce poblizkiego skweru, wyjął papierosa i zapalił. Miejsce było zaciszne, w około przekwitających krzaków róż jesiennych. Drobne, herbaciane płatki, spadłszy z pąkowia, zatrzymały się tu i ówdzie na gałązkach, lub rozsypały na trawniku w bezładny ornament. Na prętach dumały łzawo krople mgły; zarysowywał się wązki, przejrzysty pasek, opijał wodą, pęczniał, wahał się, by wreszcie stoczyć się wyraźnym kształtem kuli. Coś podchodziło kryjowym ruchem do świadomości, wkradało się coraz dokładniej, natarczywiej... skrystalizowało się.
Zastanówmy się. Czyś nie zauważył momentu wspólnego między spotkaniem z Brzegotą a fragmentem posłyszanej rozmowy? Aha! jesteśmy na tropie. Samozatrucie u wężów i następstwa wyciągnięcia czarnej gałki. Wybornie! Zachwycająco! Punkty zdradzają stylizacyę; możemy je połączyć.
Wrzecki był w wyśmienitym humorze: zwietrzył