Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

kielnego przerażenia; odsunął się gwałtownie i zaczął bełkotać na pół otrzeźwiony:
— Walek! Chryste Boże! A ty tu co robisz? Ludzi po dniu straszysz? Szczezaj maro!
— Tylko bez głupstw! Proszę mi zejść z oczu, bo wezwę stójkę! No! Słyszał!
Na dźwięk ludzkiego głosu pijak oprzytomniał zupełnie.
— No, niech się pan ta nie gniewa. Niema czego. Sumiennie mówię, nie ma czego. Przywidziało mi się. Zwyczajnie przy niedzieli człek troszkę schlany. Ale bo też panisko podobniusieńki, jak dwie krople wody, do Walka. Jeno, że z pańska ubrany, no, i kapkę gładszy. A to chłopisko całe życie łaziło w łachmanach. Dalibóg! tak samusieńko wyglądał z pyska, jak go oderznęli z haka. Widzi pan — powiesiła się bestya z głodu.
Wrzeckiemu zrobiło się nieswojo. Chciał już zboczyć w sąsiedni pasaż, lecz zarobnik, zmierzający snać w tymże kierunku, począł go prosić z uporem pijaka:
— Niechże pan z łaski swojej nie idzie za mną w te pędy. Tak mi głupio jakoś, jakbym śmierć miał na karku. Lepiej już rozejdźmy się. O! tędy wolna droga... i przepuścił go mimo w wązki zaułek, o parę kroków dalej. By się pozbyć natręta, ustąpił. Robotnik zanurzył się w podsienia przechodniej bramy.
— Popędził po swojej elipsie — mruknął odruchowo Wrzecki. — Podążył wyznaczonym sobie ściegiem. Dla niego to tylko nic nie znaczący epizod. Nawet nie domyśla się swej roli w ubiegłej sekundzie.