Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

ruchy; przed oczyma ćmiły się wiotkie szare płaty. Z trudem dowlókł się do odkrytej werandy jakiejś kawiarni i ciężko obsunął się na kozetkę. Podano mu dzienniki i czarną kawę. Wychylił szklankę łapczywie i wgłębił się we wstępnym artykule Figara. Coś mu przeszkadzało, nie mógł czytać swobodnie. Parę razy już odwrócił głowę i kręcił się niespokojnie na miejscu, daremnie usiłując otrząsnąć się. Wyczuwał nerwami czyjś wzrok na sobie. Wreszcie otwarcie zwrócił oczy w stronę, skąd go niepokojono. Dopiero teraz spostrzegł za stolikiem na prawo starszego już mężczyznę w żółtawym haweloku, z szyją owiniętą szczelnie almawiwą, który znać już od dłuższego czasu przypatrywał mu się z obrażającą ciekawością. Fizyognomia nieznajomego łączyła w dziwnej zgodzie sympatyczność z oryginalnością. Pomarszczona wyżółkła jak pergamin twarz, z szerokiemi ustami, bez śladu zarostu, była stale nieruchoma jak maska starożytnego aktora: skóra na skroniach jakby przyschła do kości, które pod światło połyskiwały trupio-matowem lśnieniem. Wyglądał na uczonego podczas obserwacyi dokonywanej na ciekawym okazie. Z pod krzaczastych brwi wyzierały oczy specyalnej, zielonawo-złotej barwy; tysiące fosforyzujących igiełek drgało tam szybkozmiennym ruchem jak w iskierniku bateryi, nadając źrenicy wyrazu świetlanej przenikliwości; oczy te wżerały się literalnie w ciało i przepatrywały je nawskroś do najdrobniejszego włókienka.
Wrzecki zauważył, że nieznajomy nie patrzy mu w oczy, lecz studyuje raczej jego głowę na poziomie czoła. Już chciał podnieść się i zażądać wytłómaczenia