Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie. Nazywamy go wujciem Edziem; postać w naszej kawiarni powszechnie znana. Zachodzi tu w każdą niedzielę i święta. Fenomenalne połączenie sentyzywa i szaleńca.
— Sentyzywa?
— No — tak. Musiał pan chyba słyszeć o tych wyjątkowych zdolnościach u pewnych anomalii; przed takim osobnikiem leży siatka nerwów, mięśni, system kostny, słowem, cały organizm ludzki jak mapa dróg kolejowych: przenika człowieka na wylot. Wujcio Edzio, niegdyś wcale tęgi lekarz, dorobił się, dzięki swej specyalnej zdolności, kolosalnej fortuny. Używano go do introspekcyi przy operacyach; oddawał olbrzymie usługi. Potem nagle zwaryował. Odtąd dostrzega w swych pacyentach niemożliwe rzeczy. Tak n. p. u mnie skonstatował w komorze sercowej ni mniej, ni więcej tylko istnienie mikromilimetrycznej żabki. Dobry sobie, co? U pana znowu dopatrzył się w zwojach mózgowych...
— Czego?... — Wrzecki drżał z niecierpliwości.
— Jakto? Na seryo nie zrozumiał pan nic z jego gadaniny? Prawda, że wujcio Edzio lubi tajemniczość i ubiera swą dyagnozę we formy pytyjskie: dlatego potrzebuje interpretacyi. Otóż u pana znowu zauważył w korze mózgowej po mistrzowsku wpędzoną kulę...
— Kulę?
— Ależ naturalnie, Krupp et Comp. — przecież to pierwszorzędna firma amunicyi. Co to panu? Pan pobladł? No, nie bądźże pan dzieckiem! Także coś! Przejmować się bredniami starego bzika!