— Ma pan słuszność... zapomniałem się. Dziękuję za wyjaśnienia. Garson! Dwa szampany! Pozwoli pan, że naleję?...
Wychylił parę szklanek. Wrzecki nadaremnie starał się upić. Wkońcu zapłacił, pożegnał się z uprzejmym anglomanem i wyszedł.
Wyjaśniło się prawie zupełnie. Wzdłuż gzemsów murów, między szczytami drzew, po kopułach snuły się taśmy mgieł rozwiewając się w przestworzach błękitu. Poprzez rozcieńczone żgła wcedzało się zachodowe słońce coraz soczystszą, dostalszą zabarwą. Wprost fizycznie odczuwał bolesne, rażące jego dotknięcia i wsuwał się skwapliwie między najciemniejsze zaułki pod ochronę cienia. Wyłoniła się jakaś nieuchwytna łączność między stopniowem wygrążaniem się słońca z oprzędzy mgieł, a coraz wyraźniej zarysowującymi się konturami u kresu szalonej stycznej. Tempo, w jakiem obraz nabierał wyrazistości, wydało mu się stanowczo za szybkie; z ochotą by je zwolnił, gdyby to od niego zależało. Tak dotąd było dobrze błądzić między kotarami mglistych opon, tak ponętnie przemykać się nad krawędziami drzemiących co krok przepaści... Lecz igraszka miała się ku końcowi: z poza zasłony poczęło przeglądać kuszone dajmonium, by ukarać niepokojącego je śmiałka. Na wargi cisnął się gwałtem jeden wyraz, jedna definicya, któraby określiła dotychczasowy bieg faktów. Wyrywała się na usta, dobywała przemocą do świadomości — lecz usiłował ją zawrócić tam, gdzie wzięła początek. Nadaremnie! Słońce goniło w ślad, prażyło oczy, twarz, głowę, miało zabójcze razy w piersi.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.