Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

się ku niemu i popatrzył mu prosto w oczy, poczem natychmiast zaczął się wspinać na trzecie schody.
— Dziękuję! — krzyknął niemal Wrzecki, który w spojrzeniu obcego dostrzegł szczególny jakby porozumiewawczy wyraz.
— Więc to tutaj... Przyznać jednak potrzeba, że pilnują mnie do ostatniej chwili. Co za usłużność — proszę!
Bez wahania otworzył drzwi, pod któremi parę chwil temu zastał „przewodnika”. W tejże sekundzie rozległ się w głębi mieszkania suchy trzask. — Wszedł do środka: w blaskach zachodu wlewającego się strugami w pokój, stał młody człowiek z lufą rewolweru skierowaną ku czołu; widocznie w chwili wejścia Wrzeckiego usiłował strzelić, lecz broń odmówiła posłuszeństwa. Spostrzegł wchodzącego, jak skamieniały, nie zmienił pozycyi. — Wrzecki ze skrzyżowanemi rękami studyował go:
— Pyszny obraz! Co za dokładność w liniach wykończenie w szczegółach i oświetlenie, przedewszystkiem to oświetlenie... Ależ pan jest niezrównanym typem — pardon! — modelem samobójcy! Co mówię! — Z pana sobowtór prasamobójcy!...
Wyrwał mu gniewie z ręki rewolwer.
— No dość tego! To nie dla pana zabawka! Kochany pan się pomylił. Ale to nic nie szkodzi. Inaczej nie mógłbyś spełnić swej roli. Co? Powie mi, pan o zawiedzionej miłości, lub długu honorowym? Fraszki młodzieńcze, fraszki! Miałeś być tylko obrazem, symbolem dla kogo innego! Rozumie kochany pan? Dlatego maszynka spudłowała. „Pepito, ach,