Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

wać, lecz to skierowało mnie zbyt silnie na zewnątrz, powodując fatalne zlanie się dopiero co wyodrębnionych elementów i znów przestałem być sobą.
Zrozpaczony kląłem podejrzany szmer, który zresztą mógł być tylko złudzeniem mych rozigranych przez napięcie nerwowe zmysłów. Tak tedy pierwsza próba odzyskania siebie wobec zmienionych warunków spełzła na niczem.
Przecież nie straciłem otuchy i w parę dni potem podjąłem eksperyment.
Dopóki byłem zajęty sobą, nie słyszałem nic podejrzanego za ścianą — gdy tylko jednak zacząłem poświęcać więcej uwagi środowisku, doszedł mnie znów od lewej strony ten sam zagadkowy szmer.
Chociaż wiedziałem doskonale, że przez to utracę siebie, wracając do obmierzłej podwójności — mimo to wychyliłem się natychmiast przez okno i spojrzałem w lewo w nadziei, że wykryję przyczynę szczególnego odgłosu.
Dom, w którym mieszkałem, był parterowy i składał się z trzech partyi. Zajmowałem samo skrzydło tak, że poza mną z lewej strony nie było już żadnych pokoi, a ściana wychodziła na mały ogródek, otoczony parkanem. W tej chwili nie było w nim nikogo, jak zresztą zwykle; wogóle na moją stronę nikt nigdy nie zachodził, szanując cudze granice i dyskretnie unikając linii mych okien.
Zaniepokojony cofnąłem głowę do wnętrza.
Przyszło mi na myśl, czy przypadkiem zagadkowe szemranie nie towarzyszyło już dawniej procesowi oczyszczania jaźni; prawdopodobnie jednak, zajęty