Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

intenzywną pracą wewnątrzną i zrzutowywaniem jej na papier, nie zauważyłem, przez czas jakiś, tego, co się wkoło mnie działo. Dopiero odsunięcie się na pewien dystans od świeżo skrystalizowanej osobowości i zwrot ku otoczeniu, pozwoliły na percepcyę tajemniczych dźwięków. Niezupełnie przekonany o przyczynowej zależności tego fenomenu od usiłowań duchowej emancypacyi, wreszcie musiałem przystać na to, że jakiś związek zachodzi, bo szmer odzywał się tylko wtedy, ilekroć zdołałem zrzucić z siebie nienawistne pęta.
Niejednokrotnie będąc w zwykłym, zdwojonym stanie nadsłuchiwałem, czy z tamtej strony głos mnie jaki nie dojdzie — lecz bezskutecznie: ściana nie przepuszczała wtedy najlżejszego drgnienia.
Czasami myślałem, że ulegam złudzeniu akustycznemu, i że szmer w istocie rzeczy dochodzi od ściany prawej, poza którą mieszkał, zresztą jakiś cichy i wiecznie milczący kawaler. Lecz i ten domysł upadł po sumiennem zestawieniu dźwięków.
Więc szemrało coś tylko za ścianą po lewej, za ścianą, która zamykała dom i sąsiadowała z pustką. To przecież dziwne!
Po pewnym czasie, gdy odgłosy nie ustawały, począłem dokładniej badać ścianę z lewej strony.
Niebawem doszedłem do przekonania, że musi być wewnątrz wydrążona i pod wpływem moich uderzeń dudniła głucho.
Przypuszczenie to wzmocnił szczegół zaobserwowany w dalszym ciągu na zewnątrz domu. Przypatrzywszy się baczniej lewemu skrzydłu, zauważyłem