rozwiązać ten problem, który nadciągnąwszy z horyzontu niepokojącą chmurą, domagał się uporczywie, by się nim zająć dokładniej.
Należało zacząć od mieszkańca podleśnego domku. Zasiągnąłem tedy języka i niebawem dowiedziałem się, że jest nim stary leśniczy, niejaki Żręcki. W okolicy uchodził za dziwaka. Przyjęty przed laty do służby w lasach hr. S., spełniał obowiązki sumiennie i bez zarzutu. Hrabia nie mógł się go nachwalić i chociaż Żręcki był już człowiekiem starym i steranym podobno burzliwą młodością, nie chciał go zastąpić innym.
Lecz od ludzi stronił ponury starzec. — Unikał wszelkich hucznych zebrań, uciekał, jak przed zarazą, przed gwarem miasteczka i z wielką niechęcią, tylko na usilne nalegania hr. S. urządzał dworskie polowania. — Spotykano go też rzadko w miejscach ludniejszych, podczas małomiasteczkowych kiermaszy. Zaszywał się na cały dzień w borach, które znał na wylot, lub też gdy pora uwalniała go od włóczęgi po lasach, ślęczał w domu. U siebie nie przyjmował nikogo, sam rzadko tylko niedzielami po południu zaglądając do jednej z mniej odwiedzianych oberz, gdy zmuszony brakiem wyszłych ładunków, spieszył do miasta po świeży zapas.
W tych warunkach nie spodziewałem się łatwego wyświetlenia zagadki, jaka ciemnymi konturami rozsiadła się na zasłonie jego okna. Musiałem czyhać dopiero na sposobność, któraby pozwoliła mi zbliżyć się do dziwaka, spoufalić się z nim i zbadać naocznie wnętrze. Tymczasem urządziłem parokrotnie porą
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.