grubą gumową kurtę i takiż kapelusz i przewiesiwszy torbę myśliwską wraz ze strzelbą przez plecy, ruszyłem ku leśniczówce.
Plan mój był prosty. Zaskoczony rzekomo przez burzę w lesie podczas dalszej wycieczki w głąb w porę spóźnioną, zamierzałem pod tym pozorem wejść pod dach Żręckiego i tu przeczekać czas jakiś, póki się trochę nie uspokoi. Upozorowanie mogło być o tyle udatne, że dom starego myśliwca stał od miasteczka w odległości znacznej, a droga pośrodku wijąca się między czystemi polami w tak straszną zlewę była nieznośna. Jako więc dobry znajomy miałem zupełne prawo do gościnności gospodarza.
Stanąwszy na miejscu, zaszedłem umyślnie od strony lasu, by spojrzawszy w okno, przekonać się, że starzec u siebie. We wnętrzu pełgotała nocna lampka, na muślinowej firance odcinała się zesztywniała w bezruchu przykra scena. Tylko cień głowy w pośrodku chwiał się jak zwykle w beznadziejnem zwątpieniu. Żręcki siedział tedy w domu pogrążony w ponurej zadumie, gdyż teraz już nie wątpiłem, że ruchoma sylweta na dolnym brzegu zasłony do niego należy.
Zapukałem gwałtownie do drzwi. Po chwili odezwały się ciężkie kroki w sieni, a wkrótce potem nieufne pytanie:
— Kto tam?
— To ja! Nie poznaje pan po głosie?
Odpowiedziało milczenie.
Zastukałem powtórnie.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.