Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

Przypuszczenie jednak zawiodło: rysowały się nadal w nieruchomo groźnej wyrazistości. Brakowało tylko profilu środkowego, gdyż ten, jak trafnie zgadłem, należał do leśniczego; stojąc teraz za źródłem światła w głębi izby, nie rzucał Żręcki na zasłonę cienistej projekcyi swej twarzy.
Rozglądnąłem się ciekawie po pokoju. Był czworoboczny, niski, zadymiony pułapem. W pośrodku stał stół prostokątny krótszym bokiem równoległy do okna. Na nim tlała gorączkowym płomieniem mała lampka, kopcąc nierówno uciętym knotem. Przy stole, nieco bliżej okna przystawione do dłuższego boku było krzesło, które prawdopodobnie opuścił przed chwilą Żręcki, idąc mi otworzyć.
Bystra obserwacya, jakiej poddawałem izbę, nie uszła znać uwagi starego myśliwca. Widocznie chcąc mnie zająć czem innem, posadził tyłem do okna i począł rozpytywać o szczegóły mej rzekomo do zbyt późna przeciągniętej wyprawy łowieckiej. Zmyślałem, jak mogłem, opowiadając to o tem, to o owem. Stary zdjął z półki trochę upieczonej dziczyzny, ja wydobyłem z torby wędlinę, otworzyłem puzdro z likworami i zaczęliśmy się raczyć na prędce zaimprowizowaną wieczerzą.
Żręcki zrazu mocno zakłopotany i usilnie starający się oderwać mnie od wypatrywania szczegółów mieszkania, powoli ożywił się i jakby zapomniał o środkach dziwnej swej ostrożności. Rozmowa nasza przybrała charakter przyjacielski, serdeczny, padały słowa ciepłe, w pół drodze do zwierzeń.
Mając teraz więcej swobody, obróciłem się wy-