szczególne zestawienie linii nakreśliły śmiały profil strzelającego mężczyzny.
Zapatrzony w okropną igraszkę cieni, nie słuchałem już tego, co mówił Żręcki, jakby zahypnotyzowany wyjątkowością przypadku. — Czy starzec wiedział o dziwnym obrazie? A jeśli tak, dlaczego go tolerował?
A on jakby odpowiadając na tajemne pytanie, oparł mi ciężką rękę na ramieniu i zmienionym głosem wskazując rzutem oczu okno, zapytał:
Prawda, że to okropne?
Gdy przejęty grozą milczałem, podjął:
— A ja na to patrzeć muszę noc w noc od szeregu lat bez przerwy. Co wieczora, gdy tylko zaświecę mą lampkę, tam na tym białym czworoboku pełni się to samo. I ja na to patrzeć muszę temi staremi, biednemi oczyma, jak ojciec, ich ojciec...
— Jakto musisz pan?! Co to znaczy?! Przestaw pan sprzęty, zmień ich układ, a wszystko szczeźnie jak mara!
I już się porwałem z miejsca, by bezzwłocznie wprowadzić w czyn swą radę.
Lecz Żręcki zatrzymał mnie żelazną swą ręką i posadził z powrotem na krześle:
— Ani się waż!! W tej izbie nie można przesunąć niczego choćby na cal! Tego mi czynić nie wolno! Rozumiesz?! Nie wolno!...
— Dlaczego?
— Bo... — tu zniżył głos do tajemniczego szeptu i oglądając się wkoło przerażonym wzrokiem, dokończył:
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.