mną dzieje i to, rzecz szczególna, z pewnem niezadowoleniem, a nawet obawą.
Widocznie coś go we mnie uderzyło. Parę razy bacznie śledził mą gestykulacyę dość ożywioną podczas roztrząsania zajmującego tematu i wtedy ujrzałem na jego twarzy wyraz zdumienia, połączony z odcieniem niepokoju. Na razie jednak nie zrobił mi pod tym względem żadnej uwagi. Powodowany ciekawością, postanowiłem go koniecznie o to zagadnąć.
Niebawem nadarzyła się dogodna sposobność.
Było rano, po śniadaniu. Obaj w lekkich domowych strojach siedzieliśmy na werandzie. Ryszard czytał jakąś książkę, gdy ja spoglądałem na morze, trochę w tej chwili niespokojne. Naraz zwróciły mą uwagę szybujące tam i napowrót mewy. Oto niespodzianie wyodrębniła się jedna gromada i ukształtowała w szerokie białe koło, przez które pozostałe poczęły przefruwać długim łańcuchem. Widok był tak niezwykły, że przerywając Norskiemu czytanie, wskazałem ręką niebo.
Ten wprawdzie spojrzał w tę stronę, lecz mimowoli rzucił równocześnie okiem na mnie i dziwnie zmienionym głosem zapytał:
— Co ty robisz?
Na razie nie zrozumiałem go. Istotnie nie robiłem nic nadzwyczajnego. Podniosłem się tylko lekko na palcach i wyciągnąłem ręką w dal.
— Jakto co? Wskazuję na mewy.
— No tak, tak, zapewne. Ale czynisz to w taki sposób, że miałbym ochotę powiedzieć, iż gest ten jest ci obcy.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.