nie naśladują ni ciebie, ni Adasia, a zresztą z nikim tutaj od czasu, jak przybyłem, nie pozostaję w koniecznej do tego blizkiej styczności.
— Tak, to jasne. Rzeczywiście to nie są ruchy ani moje, ani małego. Przez ciebie przemawia ktoś inny.
— Pozostaje więc druga ewentualność.
— Mianowicie?
Ryszard okazywał wysokie zaciekawienie.
— Najprawdopodobniej wchodzi tu w grę podświadome działanie telepatyi.
— Jak to rozumiesz? Czyżbyś przypuszczał, że ktoś wpływa na ciebie w ten sposób, że każe ci wykonywać ruchy, należące do osoby trzeciej lub nawet do samego nadawcy? A może są to gesty przezeń tylko pomyślane, czysto imaginacyjne?
— Niezupełnie, lubo jesteś blizkim mej hipotezy. Zasadnicza różnica między nami polega na tem, że ty przypuszczasz działanie wprost świadome, przedsięwzięte w pewnym celu, gdy ja przeciwnie sądzę, iż mamy tu do czynienia z wpływem najzupełniej nieświadomym. Co więcej, jestem głęboko przekonany, że mój nadawca zaprzestałby chętnie swych bezwiednych eksperymentów, gdyby wiedział, jakie mogą pociągnąć za sobą następstwa.
— Wybacz, lecz nie rozumiem. Jakto? Przecież sądzę, że przy telepatyi koniecznem jest świadome siebie i określone pod względem kierunku wytężenie woli czy myśli. — Nadający musi wiedzieć, na kogo działa.
— Niekoniecznie.
Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.