pani Picard, nie pozdrowiwszy jéj uprzejmém kiwnięciem głową, na co ona odpowiadała pełném uszanowania powitaniem. Należała bowiem do tych osób, coraz to dzisiaj rzadszych, które, posiadając wielki ów przymiot, taktem zwany, potrafią pojąć różnicę stanowiska towarzyskiego i do niéj postępowanie swoje zastosować. W głosie jéj przecież, gdy wymawiała książę, słychać było niby pozostałość jakąś dawnéj poufałości, nieledwie przywiązania, czego wcale nie miał jéj za złe książę Agenor. Przeciwnie, zachował on o pani Picard jak najlepsze wspomnienie.
— Ach! proszę księcia, — odezwała się pani Picard, ujrzawszy go, idącego kurytarzem, — niéma dziś w moich lożach żadnéj z pań znajomych księcia. Pani de Simiane nie przyjechała, a pani de Sainte-Mesme oddała lożę...
— Właśnie téż o to mi chodzi. Nie wiész pani, kto siedzi w loży pani de Sainte-Mesme?
— Nie wiem. Po raz piérwszy widzę tych państwa w loży pani margrabiny.
— Nie masz pani nawet pojęcia, kto to taki....
— Żadnego. Tylko.... zdaje mi się, proszę księcia, że ci państwo nie należą do....
O mało co nie powiedziała: do naszego świata. Taka jejmość, otwierająca wieczorem piérwszopiętrowe loże Opery, miewa tylko zazwyczaj do czynienia z ludźmi dobrze urodzonymi i niezmierną téż okazuje wzgardę dla ludzi należących do niższych sfer towarzyskich: niemiła to rzecz dla niéj otwierać swoje loże ludziom tego gatunku.
Z tym wrodzonym wszakże taktem, który ją rzadko opuszczał, potrafiła pani Picard powstrzymać się w samę porę i dodała:
— Nie należą do świata, w którym książę bywa.... To jacyś mieszczanie... dobrze się miéć muszą, ale zawsze to mieszczanie. Nie wystarcza księciu ta wiadomość... Książę chciałby się dowiedziéć coś więcéj... z racyi téj blondyneczki.... Prawda?
Te ostatnie wyrazy wyrzekła z delikatnością, opisać się nie dającą — wyszeptała je raczéj! Odźwierna, mówiąca coś podobnego do księcia? ach! to było-by nie do zniesienia, gdyby odźwierna nie wymówiła słów tych z niezrównanym taktem,
Strona:Najpiękniejsza.djvu/005
Ta strona została uwierzytelniona.