Strona:Narcyza Żmichowska - Biała róża.pdf/58

Ta strona została przepisana.

dzy tancerkam i niby motyle wśród ogrodu uwijali, i półgłosem, który jednak zdaleka dosłyszeć mogłam:
— Mój kochany Morysiu — rzekł niedbale — wystaraj-no się lodów dla Augusty, bo mnie prosiła, a właśnie czasu nie mam.
Moryś poleciał jak ptaszek, pan Djonizy zaś przesunął się, jak cień zachodniem słońcem rzucony, do drugich salonów, gdzie podobno w karty grano. Za króciutką chwilę posłaniec wrócił z lodami.
— Ach! dziękuję ci, Morysiu! — przemawiała do niego Biała Róża i zaczynała jeść wolno, uważnie jak na dobrze wychowaną przystało.
— Kto jest ów Moryś? — myślę sobie tymczasem; pan Djonizy posługuje się nim bez ceremonji. Biała Róża mówi mu poufale „Morysiu“, a przecież nie lokaj, tańczy razem z innymi gośćmi — pewnie kuzynek bliski... Otworzyły się więc nowych zupełnie domysłów przestrzenie.
Moryś był bardzo ładny chłopczyna, zdawał się nawet dużo młodszym od Białej Róży, tak jego twarzyczka okrągła, jego rumieńce świeże, jego nosek zadarty i czarne oczki, swobodnie patrzące, obok jej rysów poważnych dziecinny prawie nadawały mu wyraz. Gdyby go można było ubrać w niebieskie atłasy, dać mu kapelusz okrągły z piórami na głowę i płaszczyk przez ramię mu zwiesić, ślicznieby rolę pazia odegrał, stojąc właśnie jako stał w milczeniu przed swoją dumną księżniczką. Nakoniec lody zniknęły, Biała Róża-Augusta wspaniale kryształową miseczkę złożyła w ręce swego dworzanina, a ten ją, niewiele myśląc, na najbliższej kolumnie marmurowej postawił.
— Postaw na oknie — odezwała się szlachetna pani — tutaj bardzo łatwo ktokolwiek stłuc może.