Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

60

chwilę nie patrzył na książkę, lecz też przez tę chwilę wyraz gniewu zmienił się w wyraz jakiejś wielkiej głębokiej boleści, a ciężkie i głośne westchnienie z piersi mu się wydarło. — Ojcze, ojcze, co ci jest? czy cię co boli? spytałem prędko, biegnąc ku niemu. — Ojciec smutnie się uśmiechnął, a dziś jeszcze daremniebym chciał wypowiedzieć gorycz tego uśmiechu na owem męskiem, pełnem siły i dobroci obliczu. — Bo mój ojciec był dziwnie pięknym mężczyzną. Równego jemu wiekiem, — a równego młodzieńczą prawie rzeźkością i grą fizjonomji nigdy mi się spotkać nie zdarzyło. — Była to twarz pociągła, trochę żółtawo-blada, nos rzymski, brwi czarne mocno odznaczone, włosy od czoła rzadsze, i gdzieniegdzie już srebrzejące, wśród kruczej innych połyskliwości. Oczy, na które do połowy wypukła zachodziła powieka, wyrażały zwykle poważne zamyślenie i surowość jakąś, lecz za to w całym rysunku ust dość wydatnych było tyle tkliwej słodyczy, tyle pieszczoty prawie, że my dzieci nie bałyśmy się ani troszeczkę nawet całej surowości spojrzenia. Prawda, że też nas nikt nigdy ojcem nie straszył. Wyobraźcie sobie teraz, jakie wrażenie zrobić mógł na mnie gorzki uśmiech na tych zazwyczaj tak dobrych, tak łagodnych ustach.
— Ojcze, ojcze! co cię boli? powtórzyłem z płaczem nieledwie.
— Mnie to boli, rzekł ojciec, wskazując na książkę.
— Szkaradna, niegodziwa książka, zawołałem z oburzeniem i rzuciłem ją na ziemię.
— Źle robisz, synku, odpowiedział, podnosząc ją spokojnie.
— A cóż to jest, ojcze?
— Historja.
— A cóż jest w tej historji?
...........