62
ku niemu nie zwrócił, koło płaczącego na drodze dziecka, bym go wyrazem pieszczoty nie utulił, na ręce nie wziął, w zimie przy własnej piersi nie rozgrzał, lub w lecie od przejeżdżających wozów z niebezpiecznego miejsca nie usunął? — Czy wiecie wy, dlaczego? oto dlatego, bo miałem matkę!... bo w każdej chwili podobnej, zawsze ją widzę przed sobą — tkliwą, anielską, błogosławiącą... tak wszystko czyniącą, jak ja przy niej czynić nawykłem. — Oh! doprawdy, kiedy mi się błogie dni pierwszej młodości w pamięci rozwiną — kiedy późniejsze w przeciwieństwo stawię... ale przecież wy nie lirycznej elegji chcieliście ode mnie, ja mam tylko co do wypadków mego życia waszą ciekawość zaspokoić, jednak pozwólcie na chwilkę rozdziwaczenia. Czy się z was komu śniło kiedy, że go z wysokiej bardzo i bardzo stromej góry, np. z takiej góry, z jakiej Chrystus widział wszystkie królestwa ziemi i wszystkie skarby królestw, że go mówię z takiej góry w przepaść jakąś strąciła — ot, dajmy na to, ręka szatana, któremu on, co nie jest Chrystusem, jak Bogowi zaufał. — Przypominacież wy sobie owo spadanie, coraz wolniejsze, coraz cięższe, — ziemia cała już z przed oczu zniknęła, niebo tylko widać przez małą szczelinę, ale i niebo znika, — a coraz ciemniej, coraz okropniej, a spadający wie, że tam gdzieś na dnie rozbić się musi, tylko dna nie dojrzy, nie dojrzy! — Oh! wtedy po pierwszej chwili odurzenia następują długie chwile wściekłej rozpaczy — jest czas na wspomnienie każdej radości straconej — wszystkich nadziei swoich, wszystkich czynów swoich, wszystkich wzniosłych zamiarów, wszystkich może wielkich, może dla świata użytecznych zdolności — co tak bez śladu zniszczeją — których już niema nawet, choć my jesteśmy jeszcze. — A tu jakby dla zaostrzenia tortury, piekielną fantasmagorją rozwija się przed nami ów obraz na owej górze podziwiany; — i choć poznaliśmy szatana, my czujemy, żebyśmy znowu za jednę chwilę podobną drugi