72
Nakoniec też i wieczór się skończył — wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.
Karol, Cyprjan i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.
Cyprjan pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze, i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości — przynajmniej ja tak usnąłem.
Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. — Patrzę — aż tu Cyprjan stoi nad mojem łóżkiem.
W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie — przez rozchrzestaną koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością z pod skóry się rysujące — rzekłbyś, że to szkielet jaki zlekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, — była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów do pierwszej młodzieńczości wrócona — były to oczy ciepłym promieniem bijące — usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące — była to jednem słowem głowa wskrzesiciela — na ramionach umarłego. — Sprzeczność uderzająca, niesłychana, a cudna.
Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem — przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. — Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.
— Cóż to jest? spytałem go się wreszcie.