Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

92

być mogło, już mój Sokół zarżał przeraźliwie, wbok się rzucił i poniósł mię jak szalony.
Pozwieszane nad gościńcem dłuższe drzew konary biły mię w twarz, biły mię w oczy — łatwo mogłem o pień który głowę sobie rozbić. — Cóż tu czynić, moi państwo? — Oto, żebyście wiedzieli, z całej siły na większy pośpiech gwiznąłem Sokołowi — a potem przytuliłem się do jego miękkiej grzywy, jak dziecię do najwygodniejszej poduszki — i myślałem — «ha! niech sobie leci, gdzie chce i póki chce mój Sokół». — Więc też Sokół leciał — a mnie leciały przez głowę różne obrazki, roidła, wspomnienia — aż nadleciały i słowa Cyprjana w owej pamiętnej nocy słyszane. — Doprawdy zdało mi się, że nie przez porównanie, ale rzeczywiście, widomie, osobiście, z przestrzenią się ścigam. — Było to jakieś dziwnie miłe uczucie — przestrzeń uciekała poza mnie czarnym potokiem usuwającej się z pod końskich kopyt ziemi — przestrzeń tuż obok mnie biegła dwoma rzędami ciemnych, dziwaczących, olbrzymich postaci — przestrzeń wyścigła mię w górze wielką z rozpiętemi skrzydłami chmurą, której dobiec nigdy nie mogłem, którą zawsze jakby ducha ptaka widziałem przed sobą. — Ach! powiadam wam, że to było prześlicznie. — Gwizdnąłem raz jeszcze — Sokół nie biegł, nie leciał — Sokół chyba swoim mocnym przyśpieszonym oddechem wciągnął w siebie całą bajeczną miejsca odległość — gdyż nagle uciekły postacie-olbrzymy, uciekł ptak-chmura, został tylko przestwór bez granic — bez przedmiotu — bez tła — ale przestwór głośny świszczącem koło uszu powietrzem i bijącemi o kamienisty grunt podkowami, przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gradem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami, tworzyły czasem niby łamania się jakiejś ognistej fali — a z jednej i z drugiej strony tak ciemny — tak ciemny, że chyba świata nie było. — Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna — to góra, ale daleko — na tej