Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.
93

górze łuną bije godna tego krajobrazu pochodnia — może wybuch wulkanu?... ot, już blisko... nie, to nie wulkan — to gmach tylko cały w płomieniach — a mury grube jak czarna siarka, odbijają nieprzejrzystemi kratami od tej ze wszystkich okien rażącej światłości. — Czy gmach się pali?... Nie — to jakaś uczta zapewne, bo mię niby dźwięk muzyki zaleciał — niby gwar ludzkich głosów — ale Sokół tem okropnem rżeniem boleści i trwogi, co to je kwikiem końskim nazywają, zgłuszył wszystko — poczułem drgnięcie całej skóry jego — mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i na czoło — znać było, że sił nowych dobywa. — Chciałem wstrzymać — żal mi się zrobiło karego — lecz gdzież tam wstrzymać podobna? — Szarpaliśmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał wtył zawrócić, on na bok skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja, niż jego była w tem wina. — Przyznam się, że lubiłem ową tabunową niesforność — i nigdy go od tysiącznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi jakoś było przyjemniej pohulać na takiem samowolnem i dzikiem stworzeniu, milej popróbować się, lub jak dnia owego poszaleć z taką swobodną i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli narzędzie. — Zresztą trzech rzeczy pewny byłem — nóg Sokoła, że się nie potkną — popręgu siodła, że nie pęknie — siebie samego, że nie spadnę, i że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię zeskoczę.
Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz gęściej zbijały się po niebie — przeciągły huk grzmotu rozlegał się i konał długiem, ponurem echem — od chwili do chwili błyskawica zapalała pół widnokręgu i znów gasła — gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła powietrze, ale żaden wichru poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły obłokom, nie odświeżyły ziemi. — Spojrzałem dokoła, góra, zamek, światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zni-