108
wskróś przejąć nie mogła — inne rysy jej twarzy odbiły lekkie ulotne zadziwienie i znów pierwszy swój wyraz odzyskały, nie mogę powiedzieć wrodzonej, lecz jakgdyby przedsięwziętej pustoty.
— Prawdę rzekłeś — odezwała się po chwili — jam Aspazją — a ty?
— Mnie rodzice Benjaminem nazwali.
— Więc ty, Benjamin! Oho! Benjamin, to znaczy dziecię ukochane, dziecię wypieszczone, dziecię szczęśliwe — dziecię kochające.
— Tak jest pani — to znaczy to wszystko.
— Słuchajcie, słuchajcie! zawołała Aspazja, on jest kochany i kocha — potem siadłszy obok mnie tak blisko, że czułem z każdym jej ruchem każdy ruch dotykającej mnie szaty, — jakże ty kochasz, Benjaminie, dodała z półuśmiechem tak wyzywającym, tak zalotnie czarownym, że wszystkie żyły gorętszą krwią plusnęły.
— A jak ty kochasz, jak ty kochasz kobieto, Aspazjo?
— Hej, dziewczęta! przynieście mi lutnię — ja kocham jak śpiewam, a wiem, że kocham tylko wtedy, kiedy śpiewam.
W stojącym zdala gronie młodych niby kwiatki wiosenne dziewczynek pewien ruch się zrobił — i prędzej niż dopatrzyć zdołałem jedna z nich już żądaną podawała lutnię.
Czy to prawdziwa tylko lutnia była? kształt dość podobny, ale z kryształu i struny złote z srebrnemi mięszane.
— Jak ja kocham? powtórzyła niby rozmarzona, niby rozmyślająca — jak ja kocham? i ręka jej trąciła o wszystkie struny odrazu, a ręka tak muskularnie silna, pomimo najdoskonalszego zaokrąglenia, pomimo najdelikatniejszej czystości wszystkich rysunkowych obwodów, że od jej uderzenia struny ledwo nie pękły,