Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.
153

— Ciociu! — to ubogi, rzekł potem cienki, srebrzysty głosek dziewczęcy.
— Zanieśże mu to — odpowiedział głos inny — znany dobrze — głos ten przenikającej rzewności, niepojętego smutku.
I po chwili drzwi się znowu rozwarły — mała dziewczynka stanęła przede mną z dużym chleba kawałem i z groszem jałmużny.
Wziąłem chleb, wziąłem grosz, pocałowałem jej rączkę i szedłem za nią.
— Czego chcesz jeszcze dziadku? spytała.
— Chcę podziękować tym, co mię wsparli, odpowiedziałem i na progu stanąłem.
Stół był nakryty, siano podesłane, w jednym końcu siedziała kobieta, blada, z białemi jak srebro włosami, w czarnej sukni i w czarnym czepku — po obu jej stronach młode żony — młodzi jeszcze mężowie, dorastające chłopcy i panienki, małe jak moja mała wspomożycielka dzieci — i opłatki połamane... i wszystko tak podobnie jak przed laty...
— Matko! Matko moja! krzyknąłem.
Kobieta w czarnej sukni zerwała się — ale sił jej zabrakło i znów na krzesło padła — między przytomnymi gwar jakiś powstał — wiem, że wołano: Benjaminie, co zrobiłeś! Matko, uspokój się! — lecz ja tego wszystkiego nie pamiętam już — wspomnienia wracają mi od tej chwili dopiero, gdym się przytulał obłąkany, łkający, do kolan czarno ubranej kobiety — i gdy na czole z pocałunkiem jej łzę gorącą uczułem — to była łza mojej matki!... ja miałem jeszcze matkę!
— A gdzie ojciec? wyjąknąłem nieśmiało, kryjąc twarz na łonie jej.
— Tam, gdzie Józef i gdzie Karol, odpowiedziała cichym, ale serce rozdzierającym od niemej boleści głosem.
Podniosłem głowę, spojrzałem dokoła — prawda, nie było ich.