Strona:Narcyza Żmichowska - Prządki.pdf/30

Ta strona została skorygowana.

Nakoniec zwrócili się wszyscy ku Petroneli, żeby ona przecież z tak okropną wystąpiła historyą, żeby już owa przybyszowa prządka nie śmiała się zapytać, co w niej jest tak strasznego.
Petronela z pewnym rodzajem zadowolonej próżności, zmieniając swój głos czysty, prędki i wesoły na smutną pociągłą mowę, taką powieść zaczęła:
— Ubogi starzec miał jedynaczkę córkę, prześliczną dziewczynę. Kochał ją, pieścił, psuł, jakby sobie w chacie królewnę jaką wychowywał, a nie przyszłą na zgrzybiałe lata wyrękę. Dziewczyna myślała tylko o tańcach i strojach. Czasem po dni kilka pacierza nie mówiła, a jeśli kiedy spojrzała w niebo, to chyba myśląc sobie: »Żebym to ja mieć mogła taką błękitną sukienkę, jak niebo, takie srebrne trzewiczki, jak chmury, taką złotą koronę, jak słońce, tyle dyamentów, ile gwiazd błyska w pogodnej nocy zimowej, i tyle pereł, ile rosy w wieczór letni spada«.
Juścić pewnie ojciec byłby sobie dał krwi utoczyć, żeby dziewczyna te wszystkie zbytki miała, ale biedak przy ciężkiej pracy ledwo się w kilkanaście lat zebrał na kupienie sznura korali. Dziewczynie też nudno i tęskno było w ojcowskiej chałupie. Aż razu jednego w lecie poszła sobie na pole chabru i innych kwiatów do przypstrzenia uzbierać. Zbierała długo, długo, fartuch napełniła cały, i w obu rękach było jeszcze co trzymać. Wtem od bitego gościńca zatętniało coś na drodze: ciekawa dziewczyna poleciała co prędzej, ale aż stanęła, jak wryta, na niespodziewany widok. Była