konie pomknęły, w parę minut miasto znikło im z oczu.
Ranek był jasny, słoneczny. Śnieg, świeżo w nocy spadły, iskrzył się jak miliardy brylantów, chwilami olśniewającą białością raził oczy.
Eliza zmrużyła powieki w jakiemś rozkosznem odrętwieniu. Powietrze było tak przejrzyste, że za rzeką położona wioska wydawała się tuż, tuż przed nimi.
Promienie słońca muskały rozpłomienioną twarzyczkę Elizy i kasztanowatym, z pod kapelusza wysuwającym się puklom włosów nadawały złotawe połyski.
Bolesław wpatrywał się z widocznem zajęciem w jej przymrużone oczy i usta rozchylone uśmiechem. Odczuwał taką błogość w duszy, że nie chciał i nie mógłby może w danej chwili analizować drobiazgowo najróżnorodniejszych czynników, jakie się na ten nastrój składały.
Konstatował fakt, że było mu tak dobrze, jak nigdy w życiu! Nie dręczyły go mary przyszłości i przeszłość cała znikła mu z pamięci.
Żył tylko dzisiejszą chwilą!
Blizka obecność Elizy upajała go; szybki bieg sanek, jak wichrem gnanych, sprawiał odurzające wrażenie. Zdawało mu się, że ich prąd jakiś unosi w dal bezbrzeżną, i pragnął w duszy, aby ta chwila zamieniła się w nieskończoność.
Strona:Natalia Dzierżkówna - Ela.djvu/200
Ta strona została skorygowana.