bucha, iskrami sypie, szaleje...
I straszny pożar wlewo i prawo
płomienną, długą toczy się lawą.
Zbudzony światłem, z pobliskich krzaków,
by dzień powitać leci rój ptaków —
leci, na skrzydłach waży się, śpiewa —
i milknie... w paszczy otchłani wrzącej...
Paszcza wciąż zieje, a krzaki, drzewa,
gdy je obejmie oddech palący,
stawają w ogniu, i jak gwiazdami,
chwilę złotemi trzęsą liściami...
Przeszło — i drzewa w popiół się sypią...
a jako fale wzburzone kipią,
tak hucząc, leci powódź płomieni.
Niebo się coraz krwawiej czerwieni.
(G. Zieliński)[1].
Gdzie ratunek przed takim wrogiem? — Jaki?
Zniszczyć trawę wkoło obozu. Co żyje, spieszy do zbawczej roboty: kopią, rwą, sieką, gracują szablami, toporami, depczą, oczyszczają miejsce wkoło jak najdalej, setki, tysiące ludzi tak pracuje, w tumanach dymu, żaru, pośród rżenia koni, padających z gorąca, uduszonych.
Pożar przeszedł, dogasa gdzieś w oddali. Kogo nie zabił oddech palący, ten żyje, — może wróci do domu, jeśli nie umrze z głodu.
Bo teraz jechać trzeba stepem spalonym, martwym, gdzie koń źdźbła trawy nie uskubnie. Niewiele już koni, rycerze pieszo idą, wozy zostawić muszą na łup wroga.
Król chory.
Taki był powrót z owej nieszczęsnej wyprawy.
- ↑ Fragment poematu "Kirgiz".