Roztworzywszy parasol, puściłem się w ślad za dwoma damami. Przeszły przez Grochową, zwróciły na mieszczańską, stamtąd na Stolarską, wreszcie przed mostem Kokuszkina zatrzymały się u wielkiej kamienicy.
— Znam tę kamienicę, — rzekłem sam do siebie, — to kamienica Zwierkowa. Oto machina! Co tam narodu ją zamieszkuje: ile przejeżdżających! a naszych braci urzędników, jak psów, siedzą jeden na drugim a trzeci pogania. Mam tam jednego przyjaciela mego, który doskonale gra na trąbie.
Damy weszły na piąte piętro.
— Dobrze, — pomyślałem, — teraz nie pójdę, ale zapamiętam miejscowość, i z pierwszej zręczności nie omieszkam skorzystać!
Dzisiaj środa, i dlatego byłem w gabinecie naszego szefa. Umyślnie przyszedłem wcześniej, i zasiadłszy, potemperowałem wszystkie pióra. Dyrektor nasz musi być bardzo uczony człowiek. Cały jego gabinet zastawiony szafami pełnemi książek. Czytałem tytuły niektórych: wszystko strasznie uczone rzeczy, tak uczone, że aż niedostępne dla nas prostaczków; wszystko albo we francuskim, albo w niemieckim języku. A przypatrz się jego obliczu — toż dopiero powaga z jego oczu bije! Nie słyszałem nigdy, by kiedy powiedział zbyteczny wyraz. Chyba tylko przy podaniu mu papierów, zapyta:
— Jaka tam pogoda?
— Wilgoć, Wasza Ekscelencyo!
Słowem, ani się równać naszemu bratu. Mąż polityczny, i basta! Zauważyłem jednakże, iż on mnie lubi szczególniej. Gdyby to i córka... a, szaleństwo!... Nie nie, milczenie... Czytałem „Pszczołę“[1]. Co to za głupi naród ci Francuzi! Wziąłbym, dalibóg, ich wszystkich i oćwiczyłbym rózgami! W tejże gazecie czytałem opisanie balu, skreślone w sposób bardzo zajmujący przez jednego z kurskich obywateli. Kurscy obywatele[2] wogóle bardzo dobrze piszą. Potem zauważyłem, że wybiło już pół do pierwszej, a nasz nie wychodził jeszcze ze swojej sypialni. Około wpół do drugiej stała się rzecz, której żadne pióro opisać nie jest w stanie. Otworzyły się drzwi,