W biurze[1]... lecz lepiej nie określać w jakiem biurze. Nic niema gorszego nad wszelkiego rodzaju biura, pułki, kancelarye, jednem słowem wszelkie warstwy urzędowe. Teraz już każdy prywatny człowiek całe społeczeństwo uważa za obrażone w swej jednej osobie. Mówią, że bardzo niedawno temu wpłynęło od pewnego kapitana sprawnika, nie pamiętam z jakiego miasta, podanie, w którem tenże jasno wykłada, że rozporządzenia rządu stają się martwą literą i jego święte imię wymawia się zupełnie nadaremnie; na dowód tego załączył do podania obrzymi tom jakiegoś romansowego utworu, w którym co dziesięć stronic zjawia się kapitan-sprawnik[2], czasami nawet w stanie zupełnie nietrzeźwym. Tak więc, dla uniknięcia wszelkich nieprzyjemności nazwiemy lepiej biuro, o którem mowa — pewnem biurem.
W pewnem tedy biurze służył pewien urzędnik, — urzędnik, nie można powiedzieć, zbyt zwracający na siebie uwagę: nizkiego wzrostu, nieco ospowaty, trochę ryży, odrobinę nawet napozór ślepawy, z wielką łysiną na głowie i zmarszczkami po obu stronach policzków a cerą twarzy, jak mówią, hemoroidalną... Cóż poradzić! wina klimatu petersburskiego. Co do rangi[3] (u nas bowiem przedewszystkiem trzeba podać rangę), był on tem, co nazywają wiecznym radcą tytularnym, z którego, jak wiadomo, naszydzili i nakpili podostatkiem różni pisarze, mający chwalebny zwyczaj czepiać się tych, co nie mogą się odgryźć. Nazwisko urzędnika owego brzmiało: Baszmaczkin[4]. Już z nazwiska samego poznać można, że pochodziło ono od trzewika, lecz kiedy, w jakim czasie i jakim sposobem się to stało, tego wszystkiego nie wiadomo, i ojciec bowiem i dziad,