Krzyki jego rozlegały się po całym domu i o mało nas nie ogłuszyły.
Schowaliśmy się po kątach, żeby nas nie mógł znaleźć i rzeczywiście, pomimo poszukiwań natrafić na nas nie mógł.
Gdy wyszedł, wybiegliśmy sprobować swej tratwy i wyszukaliśmy korzonków jadalnych i parę owoców, aby z głodu nie umrzeć.
Zdaleka zobaczyliśmy olbrzyma w towarzystwie dwóch podobnych straszydeł, kierującego się ku nam.
Wskoczyliśmy na tratwę i uciekliśmy, polecając Bogu nasz los.
Ledwieśmy wypłynęli na morze, spadać na nas poczęły ogromne głazy, rzucane rękoma rozwścieczonych olbrzymów. Jednego z nas kamień ugodził w głowę i zabił, ja zaś, z dwoma pozostałymi towarzyszami uciekłem.
Przylądowaliśmy się do brzegu jakiejś kwiecistej wyspy i postanowiliśmy tam na czas pewien pozostać.
Tymczasem, jak tylko wysiedliśmy na brzeg, straszliwy wąż dusiciel rzucił się na jednego z mych towarzyszy i udusił.
Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.