Uciekłem z mym pozostałym kolegą na drzewo, sądząc, że w ten sposób unikniemy śmierci.
Ale wężowi nic trudnego. Wpełzł na pień drzewa i porwał za nogi nieszczęśliwego. Pozostałem już sam jeden z rozbitków, struchlały i przygotowany na straszny los.
Ponieważ nastała noc, wąż schował się w norę, czekając dnia, aby przy świetle porwać mnie na pożarcie.
Korzystając z tego zeszedłem z drzewa, narwałem gałęzi ostu i cierni, owinąłem pień i weszłem na sam szczyt, czekając napaści.
O świcie przypełzł wąż, a spróbowawszy wleźć po cierniach, uznał to za niemożliwe i umknął.
Zszedłem wtedy z drzewa i czemprędzej począłem uciekać.
Pusto było wokoło, ani jednego drzewa z owocem, ani korzonka. Postanowiłem już rzucić się do morza i tak zakończyć, bo i cóż mi innego wypadało zrobić? Głodem mrzeć i konać w męczarniach — nic więcej!
Tymczasem, stojąc tak w rozpaczy na brzegu wyspy, spostrzegłem ku swej wielkiej radości czarny punkcik, zwiększający się coraz bardziej.
Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.