ką, której napiwszy się, orzeźwiłem się trochę i nawet zacząłem myśleć o uratowaniu sobie życia.
Wypatrzyłem otwór, z którego sączyła się woda, wyżłobiłem dalej ostrym krzemieniem i puściłem się na dwóch deskach z kawałkiem kija w ręku do wiosłowania. Byłem pewny, że zginę, ale postanowiłem do końca walczyć mężnie z trudnościami.
Jak długo płynąłem, nie wiem. Po obudzeniu na brzegu jakiejś rzeki spostrzegłem gromadę czarnych ludzi nademną stojących.
Stanąłem przed nimi i powitałem w ich języku, na co odpowiedział mi jeden z nich, w imieniu wszystkich.
— Nie dziw się, bracie, — mówił on do mnie, żeśmy się tu nad brzegiem zebrali.
Właśnie spaliły się nasze siedziby i przybyliśmy tutaj, żeby coś zasiać i rozgospodarować się.
Jest tu woda słodka, są owoce, jest i trochę zwierzyny, żyć tu można.
Widzieliśmy coś czarnego na wodzie, byłeś to ty na tratwie. Przyciągnęliśmy ciebie na brzeg i oczekiwaliśmy twego przebudzenia.
Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.