Zabijałem dużo słoni, aż razu pewnego zdarzyła mi się z początku straszna niby, ale wkońcu śmieszna przygoda.
Gdy siedziałem na drzewie, oczekując na sposobność zabicia słonia, ujrzałem całe stado słoni biegnących do drzewa, na którem czatowałem.
Wyobrazić sobie moją trwogę, gdy naraz słonie, nie mogąc mnie dosięgnąć trąbą, zaczęły odgryzać pień od ziemi.
Runąłem wkrótce wraz z drzewem, polecając Bogu swój los. Byłem pewny, że mnie, zabójcę ich współbraci, przez zemstę zadepczą.
Tymczasem największy ze słoni, przewodzący im wszystkim, złapał mnie trąbą, posadził na grzbiecie i poniósł.
Po półgodzinnej drodze rzucił mnie na jakąś wysoką górę i odszedł wraz z całem stadem słoni.
Podniosłem się i cóż zobaczyłem? Masę szkieletów i zębów słoni, które tu widocznie przychodziły kończyć swe życie.
Uszczęśliwiony tem pobiegłem do swego pana, przywiodłem na to miejsce, opowiadając o swej przygodzie.
Strona:Nowe baśnie z 1001 nocy.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.